Wyspy Zielonego Przylądka należą do grupy wysp wulkanicznych zwanej Makaronezją. Obecność w tej grupie dzielą z Wyspami Kanaryjskimi, Azorami, Maderą oraz Selvagens i razem określane są mianem Wysp Szczęśliwych. Wyspy, zwłaszcza te ciepłe, kojarzą się często właśnie ze szczęściem. Położone z dala od lądu, oblewane wodami oceanu, wydają się być odcięte od problemów współczesnego świata. Skojarzeniom czasem jednak do prawdy daleko, co historia Cabo Verde zdaje się potwierdzać.
Powstanie wysp (legenda)
Według miejscowej legendy, Wyspy Zielonego Przylądka powstały gdy bóg po stworzeniu świata, dumny ze swego dzieła, otrzepał ręce. Rzucone więc zostały na ocean niejako przypadkowo. Takie również okazały się ich losy. Terytorium to bardzo długo nie mogło bowiem decydować o sobie (aż do lat 70 XX wieku), a zależne było od rozgrywek państw z każdej strony Atlantyku.
Odkrycie i nazwa
Do XV wieku wyspy pozostawały nieodkryte, a także bezludne. Istnieje kilku potencjalnych pierwszych odkrywców, jednak oficjalne eksplorowanie archipelagu nastąpiło w latach 1455 – 61 i ma kilku portugalskich ojców. Warto tu nadmienić skąd w ogóle nazwa. Patrząc na niektóre z wysp nazwanie ich zielonymi wydaje się kiepskim żartem. Otóż nie jest ona związana z krajobrazem, lecz z sąsiadującym z wyspami wysuniętym na zachód punktem Afryki – senegalskim Przylądkiem Zielonym. Jeśli wybieracie się więc na wakacje i szukacie zielonych oaz na oceanie, niech nazwa Was nie zwiedzie ;)
Niewolnictwo
Kolonizacja nadeszła w roku 1462 wraz z pierwszymi osadnikami z Portugalii oraz Hiszpanii, którzy zamieszkali na najbardziej wówczas obiecującej z wysp – Sao Tiago. Zajęli się eksplorowaniem wyspy oraz jej uprawą. Oczywiście nie własnymi rękami, lecz sprowadzonych w tym celu niewolników. Po blisko stu latach na wyspie pracowało blisko 14 000 sprowadzonych siłą mieszkańców zachodniej Afryki. Gdy liczba niewolników na Zielonym Przylądku zadowoliła Portugalczyków, zaczęli szukać dla nich rynków zbytu a dla siebie zarobku. Wysyłali niewolników głównie do kolonii w Ameryce Południowej, tworząc z Cabo Verde niechlubną przechowalnię żywego towaru.
W tych specyficznych warunkach ludność pochodzenia europejskiego jak i afrykańskiego zawiązała wspólnotę i zalążek kreolskiego społeczeństwa. Kolejne pokolenia coraz bardziej utożsamiały się z miejscem, w którym przyszły na świat. Wraz ze wzrostem tożsamości nasilał się bunt przeciw Portugalskiemu zwierzchnictwu. Portugalia nadal czerpała zdecydowaną większość zysków wypracowaną przez rodowitych mieszkańców wysp, jednocześnie nie chcąc inwestować w jałowe wysepki. Apogeum niezadowolenia nadeszło podczas II wojny światowej, gdy portugalskie władze chciały powołać kilka tysięcy żołnierzy z ludności przymierającej głodem. Do niepodległości prowadziła jednak jeszcze długa droga, zwieńczona sukcesem dopiero w roku 1975.
Głód
Ziemia Wysp Zielonego Przylądka zawsze była jałowa, a uprawa roślin stanowiła tu wyzwanie. Sprawy nie ułatwiały suche, gorące wiatry. Najdłuższy zanotowany okres, gdy Wyspy nie dostały się pod wpływ opadów niesionych przez monsun to aż 18 lat!
Klęski głodu powracały niemal w każdym stuleciu, jednak apogeum nadeszło w latach 1773-76, gdy z głodu zmarło tu aż 44% populacji. Wiek XX to również nieurodzaj, susze i głód, przerywane krótkimi okresami względnego dobrobytu (choć to stwierdzenie na wyrost). Również obecnie przetrwanie upraw na Cabo Verde wiąże się z dużym nakładem pracy, której efekty nigdy nie są pewne.
Emigracja
W XIX wieku mieszkańcy Cabo Verde dołączyli do fali wielkiej emigracji do Ameryki Północnej, która trwała także w XX stuleciu. Dziś nie tylko emigracja, ale i praca na morzu sprawia, że życie kabowerdyjskich rodzin naznaczone jest rozłąką i tęsknotą.
Wszystkie te aspekty ukształtowały dzisiejsze pokolenie Kabowerdyjczyków, których większość żyje poza granicami swojego kraju. Życie pół miliona, którzy zostali, skupia się w miastach i miasteczkach i kawałek tej miejskiej rzeczywistości chcę tu przybliżyć.
Mindelo (Sao Vicente)
Swoista melancholia mieszkańców Cabo Verde wyraża się w muzyce, a stolicą muzyki jest Mindelo. Cóż, to właśnie tu przyszła na świat Cesaria Evora, a to zobowiązuje. Cesaria to chyba najbardziej znana na świecie artystka wykonująca mornę – nostalgiczny gatunek muzyki wywodzący się właśnie z Zielonego Przylądka. Odgłosy morny, jak i bardziej żwawej funany dobiegają wieczorem nie tylko z tutejszych barów, ale i mieszkań. Muzyka jest zresztą bardzo ważna dla mieszkańców pozostałych miast i wysp Cabo Verde.
Odniosłam jednak wrażenie, że Mindelo to nie tylko miasto muzyki, ale i sportu. Miejskim deptakiem mało kto tam powoli przechodził, a portowe nabrzeże zdominowane jest przez biegaczy w każdym wieku.
Mindelo przez długi czas pozostawało pod silnym wpływem Brytyjczyków, czego świadectwem jest angielska kolonialna zabudowa, a także klub golfowy, który był gospodarzem golfowych mistrzostw świata.
Baia das Gatas
Ribeira Grande (Santo Antão)
Miasteczko Ribeira Grande (Povocao), położone wzdłuż Ribeiry Grande i Ribeiry de Torre, to chaotyczne uliczki i podniszczona zabudowa ograniczona morzem i skalnym urwiskiem. Zalegające nad zboczem ciężkie chmury wzmagają i tak senną już atmosferę. Ożywia się ona podczas wieczornego festynu, na który mieliśmy okazję trafić. Wiatr niesie dźwięki muzyki przez całe miasto, a poncz i grogue leją się strumieniami. Zabawa kończy się nagle, około północy i miasto spowijają ciemności. Zapadłaby także cisza… gdyby nie monotonny warkot pobliskiego generatora, który w Residencia Alianca, gdzie spaliśmy, słychać dość wyraźnie. Już po pierwszej nocy odgłos staje się tak oczywisty, że przestaje zwracać na siebie uwagę, wtapiając się w rytm życia miasteczka.
Paul (Vila das Pombas) na Santo Antão
To niewielkie miasteczko nad oceanem jest bramą do jednej z przepięknych ribeir, Ribeiry do Paul. Jego centrum stanowią kolorowe budynki w stylu kolonialnym. Jest też najmłodszym miastem Cabo Verde, gdyż status ten przyznano mu w roku 2010. Patrząc jednak z europejskiego punktu widzenia, Paul pozostaje raczej urokliwym, niewielkim miasteczkiem. Znajduje się w nim rodzinna destylarnia, w której grogue pozyskuje się za pomocą starego trapiche, działajacego jak przed czterystu laty.
Porto Novo (Santo Antão)
Położone na południu Santo Antão, jest najbardziej zaludnionym miastem tej wyspy. Jest też punktem początkowym jej zwiedzania. To w tutejszym porcie, najważniejszym na Santo Antão, zatrzymują się statki płynące z Wyspy Sao Vicente. Porto Novo uzyskało prawa miejskie w 2005 roku, a okazałe budynki i promenady sfinansował rząd Luksemburga. Mimo, że miasto położone jest nad oceanem, sprawia wrażenie pustynnego. Zwłaszcza, gdy archipelag owiewany jest przez harmattan – gorący wiatr znad Sahary, niosący ze sobą zanieczyszający pył. Sprawia też wrażenie dobrze rozwiniętego,a mimo to boryka się z częstymi problemami z wodą.
Ponta do Sol
Miasteczko, które przypadło mi do gustu najbardziej, dlatego poświęcę mu oddzielny wpis :)
Espargos», Pedra de Lume» i Palmeirę», czyli miasteczka Wyspy Sal, zdążyłam opisać już wcześniej, pozostaje więc jeszcze:
Santa Maria
Chyba najmniej ciekawe miejsce, które odwiedziłam na Cabo Verde. Zetknęłam się z opinią, że miasteczko ma urok Dzikiego Zachodu. Cóż, próby odnalezienia tego klimatu okazały się w moim przypadku daremne.
Przez miasto prowadzą wprawdzie urokliwe uliczki, niestety większa jego część przypomina plac budowy. Wznoszone coraz to nowe hotele mają pomieścić wciąż liczniej tu przybywających turystów. To najbardziej komercyjny punkt na wyspach, w którym hotele ciągną się wzdłuż plaż (nie tak urokliwych jak myślałam), a ulice przemierzają zwartym szykiem wycieczki dość wiekowych Europejczyków. Jednocześnie nie zauważyłam, żeby można tu było przebierać w miejscach nocnych rozrywek, tak typowych dla nadmorskich kurortów. Trzeba się za to opędzać od zachodnioafrykańskich sprzedawców pamiątek, których nachalny styl handlu znacznie odbiega od spokojnego podejścia rodowitych mieszkańców wysp.
Być może potrzeba więcej czasu, by docenić walory Santa Marii, my jednak zdecydowaliśmy się poświęcić go odkrywaniu kolejnych zakątków wyspy.
Mimo, że miasto mnie nie zachwyciło, daleka jestem od piętnowania Santa Marii. W pewnym sensie należy jej wręcz kibicować, gdyż w dużym stopniu to właśnie od rozwoju turystyki będą zależały losy Republiki Zielonego Przylądka i jej mieszkańców. Dobrze oczywiście jeśli we wszystkim zostanie zachowany umiar.