Panama – wąski skrawek lądu wieńczący kontynent północnoamerykański. Oblewają go wody Morza Karaibskiego i Pacyfiku. Jakie skojarzenia nasuwają się Wam, gdy słyszycie nazwę tego kraju? Zgaduję, że w pierwszej kolejności będzie to, uznawany za majstersztyk inżynierii swoich czasów Kanał Panamski. Kanał łączący Ocean Atlantycki z Pacyfikiem nieporównywalnie skrócił czas morskich podróży i do dziś pozostaje jedną z najważniejszych dróg wodnych na świecie, przez którą przeprawia się rocznie około 14 tysięcy statków.
A może kojarzycie Panamę z kapeluszem o tej samej nazwie? Biorąc pod uwagę nazwę trop wydaje się właściwy, jednak w rzeczywistości akurat to nakrycie głowy nie pochodzi z Panamy lecz z Ekwadoru.
Jeśli temat Panamy jest Wam nieco bliższy, znane są Wam zapewne popularniejsze miejsca tego kraju, do których należą stolica – Panama City, rajskie archipelagi San Blas i Bocas del Toro, czy miejscowość Boquete i sąsiadujący z nią najwyższy szczyt kraju – wulkan Barú. Poniższy wpis również będzie o miejscach, lecz tych mniej popularnych. Będzie o Panamie bez Kanału Panamskiego, bez Panama City i bez rajskich wysp. Przynajmniej bez tych najbardziej znanych ;)
Panama – co zobaczyć
Gdzie zatem możemy zawędrować schodząc z częściej uczęszczanych szlaków? Oto krótki przegląd mniej znanych miejsc i atrakcji Panamy.
El Castillo – pałac w Bajo Mono
Boquete i jego okolice to jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Panamie. Nie bez powodu, gdyż porastający ten rejon las deszczowy, jak i położony w okolicy najwyższy wulkan Panamy – Barú stanowią łakomy kąsek dla odwiedzających kraj przyjezdnych. Co zatem miejsce to robi wśród rzadziej uczęszczanych zapytacie. Znalazło się tu za sprawą budynku, który łatwo przeoczyć w dżunglowej plątaninie, znanego jako „Pałac” w Bajo Mono. A przeoczyć go, możecie mi wierzyć, szkoda.
Wspomniany pałac to w istocie rezydencja, którą 40 lat temu budował dla swojej rodziny niejaki José Domingo Serracín (znany lepiej jako “Don Pepe”), bogaty posiadacz ziemski. Niespodziewany atak serca, położył kres jego życiu, a zarazem rozwojowi budowlanego projektu. Rezydencja nigdy nie została ukończona, gdyż rodzina niespecjalnie interesowała się jej rozbudową. Dziś zamieszkały przez nietoperze pałac w Bajo Mono coraz bardziej wtapia się w krajobraz otulającego go mglistego lasu, tworząc jedno z najpiękniejszych opuszczonych miejsc, jakie widziałam.
Więcej z Boquete oraz innych lasów deszczowych Panamy >>
Lubisz włóczyć się po opuszczonych miejscach? Zajrzyj do opuszczonych miast USA >>
Półwysep Azuero
Półwysep Azuero to najgorętszy i najbardziej suchy region Panamy. Być może właśnie przez uciążliwe temperatury przyjezdni zaglądają tu jakoś rzadziej. A chyba niesłusznie, bo to właśnie ten region stanowi centrum miejscowego folkloru. W żadnej części Panamy nie organizuje się tylu festiwali i nie kultywuje tak wyraźnie okresu karnawału. Kiedy zaś na półwyspie nie przypada czas fiesty, w spokoju można zatopić się w powolny rytm życia niewielkich miasteczek. Również w tym rejonie, a dokładnie w Parku Narodowym Sarigua odwiedzić można nietypowe miejsce jakim jest suchy las deszczowy >>
Więcej o Azuero i rozpiska festiwali >>
Wyspa Iguan
Niewielka wysepka oddalona zaledwie 5 km od Półwyspu Azuero znacznie ustępuje popularnością rajskiemu archipelagowi San Blas czy nieco mniej rajskiemu Bocas del Toro. Cóż, leży wszak, jak przed chwilą wspomniałam, przy półwyspie na który prawie nikt nie jeździ ;) I może faktycznie, jeśli zamierzacie odwiedzić inne panamskie wyspy, na Wyspie Iguan krajobrazowo nie znajdziecie wiele nowego. Jeśli jednak jesteście fanami gadów i chcielibyście mieć z nimi styczność w naturalnym środowisku, tego miejsca przegapić nie możecie. Jak sama nazwa wskazuje, wyspę z jakiegoś powodu upodobały sobie iguany i w głębi wysepki możecie ich spotkać więcej niż ludzi. Miejsce to jest również domem niezliczonej ilości krabów. Nie liczcie jednak, że na miejscu rozgościcie się na dłużej, pozostanie na noc na Wyspie Iguan jest bowiem zabronione. Więcej informacji i zdjęć >>
Portobelo
Położone w północnej części Przesmyku Panamskiego, liczące niespełna 5 tysięcy mieszkańców Portobelo, to miasto dość niepozorne. Jedynie okazałe ruiny fortu pozwalają domyślać się, iż w przeszłości pełnić mogło doniosłą rolę. A pełniło ją na pewno dla zakładających je Hiszpanów. To właśnie z Pięknego Portu (jak brzmi po polsku nazwa miasta) wywozili oni do Europy zagrabione skarby Inków oraz innych rdzennych mieszkańców Ameryki Środkowej i Południowej. Na grabieże te zazdrośnie spoglądały inne potęgi kolonialne, na czele z brytyjską. Sytuacji nie polepszały hiszpańskie ataki na angielskie statki, prowadzące nieuchronnie do wybuchu wojny. Walki o Portobelo toczyły się kilkakrotnie, a najsłynniejsza z nich odbyła się w ramach tak zwanej wojny o ucho Jenkinsa.
Wojna o ucho Jenkinsa
Robert Jenkins był brytyjskim żołnierzem i przemytnikiem. Gdy jego statek został zatrzymany przez Hiszpanów u wybrzeży Kuby, kapitan ów wdał się w potyczkę z jednym z hiszpańskich oficerów, a ten podczas pojedynku odciął mu ucho. Jenkins zabrał ze sobą odciętą małżowinę i pokazywał ją w świecie jako dowód hiszpańskiego okrucieństwa. Apelował także do rządu w Londynie o spuszczenie lania przeciwnikom. I choć historia z uchem nie była powodem wybuchu wojny, posłużyła za całkiem zgrabny pretekst. W roku 1739 statki dowodzone przez Edwarda Vernona rozpoczęły ostrzał Portobelo, by po 24 godzinach zdobyć miasto. Siły wystarczyło Brytyjczykom zaledwie na trzy tygodnie okupacji, “udało im” się jednak zniszczyć fort i najokazalsze budynki pozostawiając jeden z najwspanialszych portów ówczesnych czasów w ruinie. Zniszczone i opuszczone Portobelo dźwignąć miało się dopiero ponad sto lat później, po wybudowaniu Kanału Panamskiego.
Henry Morgan i bukanierzy
Zanim jednak miasto spustoszyli Brytyjczycy padało ono łupem największej i najlepiej zorganizowanej pirackiej braci jaką znały Karaiby – niejakich bukanierów. Ich szeregi zasilali nie tylko wyjęci spod prawa, ale i byli żołnierze czy zbiegowie uciekający przed prześladowaniami religijnymi. Działając w ramach tak zwanego Bractwa Wybrzeża organizowali wyprawy łupieżcze i plądrowali kraje i wysepki siedemnastowiecznych Karaibów. Pływający pod brytyjską flagą bukanierzy osiągali wysokie wyniki nie tylko w dziedzinie grabieży, ale i stopniu okrucieństwa, zwłaszcza w stosunku do wszystkiego co hiszpańskie. Bezpieczny przyczułek znaleźli oni w Port Royal, dawnej stolicy Jamajki stojącej rumem i domami uciechy. Bukanierzy mogli liczyć na poparcie lokalnych władz, a mieszkańcy traktowali ich jako obrońców wyspy i dźwignię lokalnego handlu.
Napaść na Portobelo, z którego wypływały zagrabione z peruwianskich kopalń skarby, stanowiła dla piratów niemałe wyzwanie. Podjął się go ochrzczony królem bukanierów Henry Morgan (tak, tak, ten od rumu), a osiągnięty w tej materii sukces otworzył mu drogę do wspaniałej korsarskiej kariery. Zdobyte Portobelo okupowane było przez Morgana i jego ludzi przez miesiąc. To miesiąc nieustannego pijaństwa, świętowania oraz zuchwałych grabieży, gwałtów i morderstw popełnianych przez bukanierów, a zarazem miesiąc koszmaru dla mieszkańców miasta. Ekipa Morgana opuściła Portobelo po wynegocjowaniu okupu wysokości 100 tysięcy Peso. I choć była to kwota zawrotna jak na tamte czasy, bukanierzy wydali ją w iście pirackim stylu, roztrwaniając w ciagu 3 miesięcy w barach i burdelach Port Royal.
A Portobelo? Portobelo wracało powoli do swego rytmu, a kolonizatorzy do dalszego wywozu amerykańskich skarbów. Nie były to bowiem pierwsze ani ostatnie zawirowania spowodowane pirackim najazdem. Żaden z nich nie podkopał znacząco pozycji słynnego portu. Uczyniła to dopiero wiele lat później wspomniana wyżej wojna o odciętą małżowinę.
Biały kościół Czarnego Chrystusa – Czarny Chrystus z Portobelo
W centralnym punkcie Portobelo, jak na miasteczko Ameryki Łacińskiej przystało, stoi kościół. Budynek świątyni Świętego Filipa jest biały, w przeciwieństwie do czczonego w nim Chrystusa. Ten bowiem jest czarny. El Cristo Negro (Czarny Chrystus) jest obiektem kultu w wielu krajach Afryki oraz Ameryki Łacińskiej będąc niejako hybrydą chrześcijaństwa z lokalnymi wierzeniami i rytuałami. Stanowi ucieleśnienie nadziei wyznawców na nadejście czarnego Mesjasza, który wyzwoli ciemnoskóre ludy od zła utożsamianego z dominacją białego człowieka. W epoce kolonialnej chodziło głównie o dominację polityczną i związane z nim niewolnictwo, w czasach późniejszych, aż do dziś – dominację kulturową oraz wyznaniową.
Z Portobelo ruszyliśmy tam, gdzie nie da się już dojechać samochodem. I mimo, że docierają tu tylko łódki, a turystów jest jak na lekarstwo, laptopy i Coca Cola mają się zaskakująco dobrze.
Deepboard na Bocas del Toro
Położoną na północnym wschodzie Panamy prowincję Bocas del Toro tworzy pokaźna ilość większych i mniejszych wysepek. To jedno z częściej odwiedzanych miejsc w kraju, znane przede wszystkim z Red Frog Beach na wyspie Bastimentos, będącej domem czerwonych, jadowitych żabek, a także Starfish Beach na wyspie Colon, na której spotkać można rozgwiazdy. Miejsce to znalazło się w zestawieniu mniej popularnych atrakcji ze względu na aktywność popularną na Bocas del Toro, szerzej zaś na świecie raczej nieznaną.
Chodzi o deepboard, który w największym skrócie określić można jako nurkowanie za motorówką. Łapiemy przezroczystą deskę umocowaną na linach, których drugi koniec przymocowany jest do łódki lub motorówki. Po odpaleniu silnika maszyna ciągnie nas z całkiem sporą prędkością pod wodą. Podczas swoistego podwodnego lotu podziwiamy rafy, ławice egzotycznych ryb i wszystko, co ma do zaoferowania Morze Karaibskie. Ważne jednak, by opanować manewrowanie trzymaną deseczką, bo od umiejętnego zwracania jej w górę uzależnione będzie to, czy uda nam się złapać oddech ;) Przed rozpoczęciem nurkowania warto też sprawdzić czy nasz strój kąpielowy odpowiednio przylega do ciała, bo prędkość i opór wody sprawiają, że dość łatwo przypadkiem go zgubić.
Jak wygląda owa aktywność możecie podejrzeć tu >>
Granica Panama – Kostaryka
Okazuje się, że w tej części świata i przekraczanie granicy może stanowić atrakcję samą w sobie. W naszym przypadku takim właśnie okazało się przejście Guabito – Sixaola.
Przejście jest tu nazwą jak najbardziej adekwatną, gdyż w czasie naszego pobytu pokonać je można było tylko pieszo, przechodząc długi, rozpięty nad rzeką Sixaola, nadszarpnięty zębem czasu i robactwa most. Ku naszemu zaskoczeniu formalności związane z przekroczeniem granicy można było załatwić tylko do 18.00, a my, niczego nieświadomi, dotarliśmy do niej zaledwie 10 minut wcześniej. Po panamskiej stronie strażnicy powiedzieli, że mogą nas przepuścić, ale po drugiej stronie raczej odbijemy się od drzwi. Niestety ich wywody się przedłużały skracając tylko jeszcze bardziej nasz i tak niemal nieistniejący zapas czasu.
Gdy w naszych paszportach wylądowały wreszcie panamskie stemple, obładowani bagażami, puściliśmy się pędem przez mocno podniszczony, miejscami dziurawy most. Dosłownie minutę przed zamknięciem z językami na wierzchu wpadliśmy do biura po drugiej stronie. W ostatniej chwili wypełniliśmy przekazane przez pograniczników papiery a ci, już po czasie, wbili nam stemple witając w Kostaryce. Opłata opuszczenia Panamy wyniosła 3 dolary. Kiedy wracaliśmy, opuszczenie Kostaryki kosztowało nas 9 dolarów. Opłatę należało uiścić w przygranicznym biurze wyglądającym raczej jak sklepik papierniczy. Formalności można załatwić także w banku (2 dolary taniej), jednak dowiedzieliśmy się o tym już pod granicą, gdzie próżno banku szukać.
Dziś przekraczanie granicy Guabito – Sixaola nie powoduje już skoków adrenaliny jak kiedyś. Stało się na pewno wygodniejsze, tracąc jednak przy tym nieco uroku. Równolegle do wspomnianego starego mostu poprowadzono bowiem kolejny, przystosowany do ruchu samochodowego i to on przejął obsługę ruchu między Panamą a Kostaryką.
Wybierasz się do Panamy?
Zobacz jak przemieszczać się po kraju autobusami i nie zwariować >>