Zapewne znane Wam są ostrzeżenia, które kilka lat temu pojawiły się w naszym kraju na paczkach papierosów. „Palenie powoduje 90% przypadków raka płuc”, “palenie zwiększa ryzyko utraty wzroku”, „palenie jest przyczyną zawałów serca”, “paleniem możesz zabić swoje nienarodzone dziecko”. To tylko niektóre z kreatywnych opakowań, mających na celu zniechęcenie palaczy do puszczania przysłowiowego dymka. Jeśli nie palisz, być może uważasz, że to dobry i skuteczny sposób na obrzydzenie palaczom ich nałogu. Jeśli palisz, prawdopodobnie wcale Cię to nie rusza i sięgasz po kolejnego papierosa.
Jeśli jednak tego typu sformułowania zbyt mocno działają na Twoją wyobraźnię, masz wybór. Możesz nie kupować papierosów lub kupić sobie papierośnicę, która nie będzie na każdym kroku przypominała o nieszczęściu i rychłej śmierci.
Co jednak, jeśli podobne ostrzeżenia towarzyszyłyby Wam w sklepach podczas codziennych zakupów, w każdym (nawet tym o wysokim standardzie) hotelu, czy podczas zamawiania zwykłej kawy? Cóż, witajcie w Kalifornii. Tu nie macie wyboru.
Hotel szkodliwy dla zdrowia
Po wylądowaniu w San Jose skierowaliśmy kroki do hotelu położonego nieopodal lotniska Mineta Airport. Ponieważ uznaliśmy, że po 36 godzinach podróży i 4 przesiadkach należy nam się nieco komfortu, postawiliśmy na wyższy standard niż w dalszej części naszej podróży. Z niemałym zdziwieniem przyjęłam zatem informacje zawarte na tabliczce, wywieszonej przed wejściem do naszego apartamentu. W dużym skrócie uprzedzała o tym, iż przebywając na terenie hotelu jesteśmy narażeni na kontakt z chemikaliami i substancjami wywołującymi raka oraz przyczyniającymi się do przedwczesnej śmierci.
Powyższa informacja sprawiła, że mimo wygodnych łóżek i smacznego śniadania, zrobiło się jakoś mniej miło. Szybko jednak zorientowaliśmy się, że niebezpieczeństwo czai się nie tylko w naszym hotelu, a zabójcze substancje panoszą się w całej Kalifornii.
Proposition 65 – ochrona przed chemikaliami
Wszystko za sprawą kalifornijskiej inicjatywy prawnej znanej jako Proposition 65 (w skrócie Prop 65), mającej na celu ochronę ludzi oraz zbiorników wody pitnej przed wpływem szkodliwych chemikaliów. Wprowadzona w 1986 roku ustawa zobowiązuje stan Kalifornia do prowadzenia i publikowania wykazu chemikaliów przyczyniających się do powstawania raka, wad wrodzonych bądź oddziałujących negatywnie na układ rozrodczy. Obecnie lista zawiera około 900 substancji mogących znajdować się w żywności, lekach, produktach gospodarstwa domowego, barwnikach czy pestycydach, a przepisy Prop 65 mają zastosowanie dla wszystkich produktów konsumpcyjnych sprzedawanych w Kalifornii jak żywność, odzież, zabawki, artykuły papiernicze czy elektroniczne.
I tak, firmy stosujące powyższe substancje w ilości przekraczającej poziom bezpieczeństwa (określany przez Gabinet Oceny Zagrożeń dla Zdrowia Środowiskowego – OEHHA), muszą w jasny i wyraźny sposób informować o świadomym i celowym wystawianiu konsumentów na ich działanie. Ostrzeżenie może przyjmować różne formy, jak etykiety na opakowaniach produktów, tabliczki z ostrzeżeniem w hotelach, zakładach przemysłowych czy biurach, a także publikacje w mediach.
Akrylamid – rakotwórcza kawa?
Ostatnio dość głośnym echem odbiła się sprawa dotycząca kawy. Po blisko 8 latach sporu sąd w Kalifornii wydał wyrok nakazujący jej producentom, a także serwującym ją restauracjom, zamieszczanie etykiet ostrzegających o jej potencjalnie rakotwórczym działaniu.
A wszystko z powodu akrylamidu, neurotoksyny uwalnianej wskutek obróbki termicznej węglowodanów. W przypadku kawy powstaje ona w procesie palenia ziaren, a podejrzewana jest o działanie uszkadzające układ nerwowy i powodujące raka żołądka. Tabliczki we wszelkiej maści kawiarniach sprawiają, że mała czarna może już nie smakować jak kiedyś.
Czy to wszystko ma sens?
Na pierwszy rzut oka kalifornijskie prawo wydaje się być słusznym. Cóż bowiem może być złego w przestrzeganiu konsumentów przed niebezpiecznymi dla ich zdrowia substancjami zawartymi w pożywieniu, kosmetykach czy pomieszczeniach. Po dłuższym zastanowieniu sprawa przestaje być jednak oczywista i nasuwa się pytanie, czy aby na pewno o świadomość konsumentów tutaj chodzi.
Zacznijmy jednak od tego, że standardy kalifornijskich spisów są bardzo wyśrubowane i traktują wiele substancji znacznie bardziej rygorystycznie, niż choćby Światowa Organizacja Zdrowia. Wiele z wymienionych substancji wykazuje szkodliwe działanie na organizm, jednak dopiero w dawkach, których przyjęcie przez człowieka w określonym czasie staje się właściwie niemożliwe.
Nie jest też tak, że w Kalifornii substancji potencjalnie szkodliwych jest więcej niż w pozostałych stanach, a znaczna ich część w podobnym stężeniu stosowana jest na całym świecie. W Kalifornii nie jesteś zatem bardziej zagrożony niż gdziekolwiek indziej. Stajesz się za to lepiej poinformowany. Tylko co z tego?
Gdyby kalifornijskie prawo nakazywało ograniczanie objętych prop 65 substancji lub karało firmy za ich używanie, konsumenci zapewne poczuliby się bezpieczniej. Nic takiego nie ma jednak miejsca. Zatem producenci, zamiast starać się rezygnować z umieszczania tych substancji w produktach, zamieszczają etykiety informujące o ich obecności, skład pozostawiając najczęściej ten sam. Czasem jednak nie mają wyjścia. No bo jak podać kawę bez wcześniejszej obróbki cieplnej? A pieczywo bez wcześniejszego upieczenia? Paradoksy takie można mnożyć.
I tu objawia się kolejna słabość kalifornijskiego prawa. Proposition 65 wymienia aż 300 poziomów bezpieczeństwa niezdrowych substancji. W skrócie oznacza to, że 900 substancji w niej zawartych bardzo różni się stopniem negatywnego oddziaływania na organizm. Od tych, których chorobotwórczy wpływ jest naprawdę znikomy lub żaden, po te faktycznie niebezpieczne. Ostrzeżenia jednak się od siebie nie różnią. Takie samo znajdziemy przy kawie i żrącym detergencie. Oczywiście masz prawo otrzymania spisu niebezpiecznych substancji, stosowanych w danym miejscu lub produkcie, wraz ze stopniem ich bezpieczeństwa. Tylko czy ktokolwiek będzie w stanie na każdym kroku przeprowadzać taką analizę? Odpowiedź jest oczywista.
Mamy zatem sytuację, w której firmy uprzedzają nas o szkodliwości stosowanych środków, jednocześnie z różnych powodów z nich nie rezygnując. Co więcej, często nie mamy możliwości skorzystania z oferty wolnej od wspomnianych chemikaliów. Weźmy na przykład hotele. Widząc wspomnianą tabliczkę, możemy próbować znaleźć inne lokum. Jednak szansa, że znajdziemy przybytek zupełnie wolny od substancji ujętych na kalifornijskiej liście, jest znikomy. Pamiętajmy, że samo serwowanie chipsów, kawy czy użycie środka dezynfekującego zawierającego choć jedną pozycję z listy, zobowiązuje do przestrzegania przed ich szkodliwością. W takiej sytuacji zaufanie możemy mieć chyba tylko do własnego namiotu (a i ono powinno być ograniczone).
Skoro zatem wybór konsumentów jest tak ograniczony, może jednak nie o ich dobro tu chodzi? Nietrudno zauważyć, że w takiej formie Proposition 65 pozwala firmom elegancko umyć ręce od potencjalnych zdrowotnych konsekwencji, wywoływanych przez ich produkty. Chemikalia w detergentach przyczyniły się do złego samopoczucia? Byłeś ostrzeżony, wystarczyło z nich nie korzystać. Po wieloletnim stosowaniu naszych produktów dostałeś raka? Badania to potwierdzają? Cóż, używałeś ich na własne ryzyko. Przecież ostrzegaliśmy. Czyż to nie piękny „dupochron” dla producentów w razie wytaczania przez konsumentów (bardzo zresztą w USA popularnych) procesów? Wbrew pozorom, kalifornijskie prawo może okazać się dla obywateli niebezpieczne, gdyż to właśnie na nich przerzuca odpowiedzialność za stosowanie potencjalnie niebezpiecznych produktów i substancji, nie oferując jednocześnie sensownej alternatywy.
I jeszcze jedna kwestia. Ostrzeżenia pojawiające się tak często powszednieją. Mogą uśpić czujność i wywołać powszechną ignorancję, również w przypadku pojawienia się faktycznego, bezpośredniego zagrożenia. W zalewie produktów potencjalnie niebezpiecznych łatwiej będzie również funkcjonować tym bardziej toksycznym, stwarzającym wyższe zagrożenie. Jak bowiem wiadomo, najłatwiej ukryć się w tłumie.
Może jednak tego rodzaju obawy nie są wcale słuszne i zalety kalifornijskiego prawa przewyższają potencjalne skutki uboczne? Na pewno tamtejsze przepisy pozwalają szerzej otworzyć oczy i bardziej uważnie przyjrzeć się produktom i miejscom, których do tej pory nie podejrzewalibyśmy o szkodliwe działanie, a co za tym idzie, skłonić do poszukiwania ich zdrowszych zastępników. Szkoda jednak, że w wielu przypadkach poszukiwania te mogą spełznąć na niczym.
A jakie jest Wasze zdanie? Uważacie, że kalifornijski model to słuszny kierunek i wprowadzanie ostrzeżeń na tak szeroką skalę może dobrze przysłużyć się mieszkańcom stanu? Chcielibyście aby podobny model funkcjonował w naszym kraju? Podzielcie się refleksją w komentarzu.