zdjęcie: AFP
Jak dość powszechnie wiadomo, narodowym sportem Tajlandii jest Muay Thai, czyli tajski boks. Choć nie przetrwały źródła jednoznacznie świadczące, jakoby Syjam był kolebką tej sztuki walki, niezaprzeczalnie to właśnie w tym kraju rozwinął i rozpowszechnił się on najbardziej. Walkom nie sposób odmówić widowiskowości, która przyciąga jak magnes szeroką publikę. Mają one jednak także swoją ciemną stronę.
W kraju kwitnie bowiem proceder urządzania walk, w których zawodnikami są dzieci. Niestety ich start w zawodach ma niewiele wspólnego z samorozwojem i zaspokajaniem dziecięcych ambicji, za to bardzo wiele z ratowaniem rodzinnego budżetu.
Zdrowi chłopcy wysyłani są do klubów walki w wieku 6-10 lat. Jak w każdym sporcie, panuje pogląd, że im wcześniej zaczną treningi, tym większa szansa na odniesienie sukcesu. I nie było by w tym nic złego gdyby nie fakt, że trening Muay Thai to nie przelewki. Dzieciaki poddawane są niezwykle wyczerpującym i brutalnym próbom, ćwicząc nierzadko ponad siły. Co więcej, dziecięce walki nie są jedynie domeną chłopców, ale także… dziewczynek. I nie walczą wcale w oddzielnych turniejach, lecz w tych samych, stając w ringu przeciwko swoim kolegom. Z biologicznego punktu widzenia nie ma w tym nic szokującego, gdyż w wieku dziecięcym siła obu płci jest podobna. Różnice rozwijają się i uwydatniają dopiero w okresie dojrzewania. Mimo to mieszane walki nie mogą odbywać się w ringach poświęconych przez duchownych (praktyka ta ma często w Tajlandii miejsce). A wszystko z powodu wierzeń, według których obecność walecznej przeciwniczki sprawia, że z chłopca umyka duch walki.
Cały proceder ma się w kraju bardzo dobrze, a powodem, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, są pieniądze. I to niemałe. Tajski boks dzieci to potężny biznes, na którym zyskują rodziny niektórych młodocianych zawodników, ale przede wszystkim organizatorzy tego rodzaju turniejów. Zakłady przyjmowane na młodych bokserów sięgają nawet 100 000 THB (ok. 2500 EUR). W Azji południowo-wschodniej to naprawdę duże pieniądze. I mimo, że zakłady te są z prawnego punktu widzenia nielegalne, nikt się tym nie przejmuje. Oko przymyka na nie także policja.
Pokładająca w zawodniku nadzieję rodzina ciuła pieniądze, by w decydującej walce postawić na niego nawet kilkukrotność swych miesięcznych dochodów. Dla dziecka oznacza to poza wyzwaniem fizycznym, wielkie obciążenie psychiczne. Przegrana w walce oznacza bowiem nierzadko rujnację finansową rodziny, za którą dziecko jest potem obwiniane.
A co w przypadku wygranej? Jak to w zakładach, w zależności od stawek i rozkładu głosów, rodzina zwycięzcy zgarnia należną pulę. Zawodnik otrzymuje 10% wartości zakładów plus pieniądze za start. Zyskuje oczywiście uwielbienie publiczności i staje się lokalnym bohaterem… dopóki nie przegra.