Za dnia, przy niemal bezchmurnej pogodzie, wszystko wygląda tak spokojnie. Niewiele jest przecież rzeczy bardziej stabilnych niż skała. Skała oznaczająca pewność, trwałość i bezruch. W Parku Narodowym Arches skały są wszędzie. Statyczny krajobraz, majestatyczny i… martwy.
Martwy tylko pozornie. Ciężko wyobrazić sobie wodę, lód, ekstremalne temperatury i podziemne ruchy zgromadzonej soli, kształtujące te tereny z uporem, nieraz bardzo gwałtownie. Niełatwo uzmysłowić sobie te 100 milionów lat erozji, wykształcającej kamienne łuki, których jest tu około 2000. Tak, aż tyle. Tylko część z nich osiąga monumentalne rozmiary. Reszta, to niejako zalążki, które kiedyś mogą zastąpić formy, rozciągające się przed nami dzisiaj. Formy, które stale podlegają przeobrażeniu lub powolnemu niszczeniu.
W roku 1991 ogromny kawał skały odpadł od formacji Delicate Arch, uznanej za najdłuższy naturalny łuk skalny na świecie. Kilka lat później doszło do kolejnych odłupań, wskutek czego łuk mierzy w najwęższym miejscu zaledwie 2 m długości i grozi zawaleniem.
Niegdyś ziemie te przemierzali Indianie Anasazi, ludność Fremont oraz Jutowie – indiańskie plemię, które dało nazwę stanowi Utah. Poszukiwali zwierzyny, dziko rosnących roślin nadających się do spożycia, a także kamienia do wyrobu narzędzi.
Mimo, że łuki podziwiać pragnie bardzo wielu turystów (czemu absolutnie się nie dziwię), w ogóle nie odczułam tu ścisku. Dotyczy to zresztą niemal każdego parku, który miałam okazję przemierzać w tym kraju. Mnogość interesujących miejsc, a przede wszystkim olbrzymie powierzchnie sprawiają, że ruch turystyczny rozkłada się tu w sposób niemal magiczny. Do tego stopnia, że niejednokrotnie cudownymi przestrzeniami cieszyć się można w samotności. I właśnie wtedy najłatwiej dostrzec, jak wiele w tym pozornie martwym krajobrazie, życia. Wiewiórki czy jaszczurki zobaczyć całkiem łatwo. Nieco trudniej jelenia. Przy odrobinie szczęścia (lub wręcz przeciwnie :) natkniemy się na węża, a wpatrywanie w niebo zostaje nagrodzone widokiem orła lub jastrzębia.
Jeszcze więcej oznak życia przynosi noc, gdyż większość tutejszych gatunków aktywna jest po zachodzie słońca. Szczuroskoczki, skunksy, rysie, ursony, nietoperze czy sowy ruszają na żer, zapewniający sobie przetrwanie w tych niesprzyjających warunkach.
„Klej pustyni”
Samo podłoże, choć tak jałowe, również kryje w sobie życie. Cryptobiotic crusts, znane też jako „klej pustyni” to warstwa biologicznych organizmów “ukrytych” tuż pod powierzchnią gleby, widocznych miejscami również na jej powierzchni. Ta mieszanka sinic, mchów, alg, grzybów i porostów spaja pustynny piasek, absorbuje wilgoć, produkuje składniki odżywcze i jest zarzewiem dla wzrostu reszty tutejszych roślin. Dlatego tak ważne jest nie deptanie tych niepozornych roślin, mających olbrzymi wpływ na cały tutejszy ekosystem.
Park Narodowy Arches – łuk nie jedno ma imię:
Dogodnym punktem wypadowym do Arches (jak i pozostałych okolicznych perełek) jest Moab. Niewielkie klimatyczne miasteczko, położone pośród czerwonych skał. Już droga prowadząca do parku łuków jest swego rodzaju obietnicą. Formacje skalne ścielą się coraz gęściej, przybierając wciąż bardziej skomplikowane formy. Po dosłownie 15 minutach osiągnęły apogeum. Byliśmy na miejscu.
Przed nami rozciągała się skalna dolina, ograniczona stromymi ścianami. To Park Avenue, która przybyłym tu niegdyś wędrowcom przywodziła na myśl wysokie budynki ułożone po dwóch stronach ulicy. Skojarzenie dość odległe, a jednak patrząc na samą geometrię przestrzeni, można odnaleźć w nim jaki sens. Zrobiliśmy sobie zatem spacer tą „miejską” aleją o zupełnie niemiejskich widokach.
Na krótko zatrzymaliśmy się przy Balanced Rock. Wysoki na 39 metrów ostaniec eroduje nierównomiernie. Jego dolna część poddaje się działaniom natury wyraźnie szybciej, niż górna. Zaletą tego stanu rzeczy jest niewątpliwie ciekawy kształt formacji. Wadą, nieuchronne zawalenie w bliżej nieokreślonej przyszłości.
A to już Double Arch (formacja dwóch łuków skalnych o wspólnym końcu). Bardzo krótkie podejście (jednak nieco śliskie i strome) daje możliwość podziwiania wspaniałych widoków rozciągających się po obu stronach formacji.
Najpopularniejszym punktem i zarazem niejako symbolem całego parku jest Delicate Arch. O jego wyjątkowości nie decydują rozmiary, lecz charakterystyczny kształt, a także ciekawe położenie. Z intensywną, ciepłą barwą piaskowca kontrastują widoczne w oddali zimne, ośnieżone wierzchołki masywu La Sal.
Tu widoczny z perspektywy niższego punktu widokowego (na który mimo wszystko trzeba się nieco wspiąć)
A oto Fiery Furnance. Formacja zawdzięcza nazwę ognistej poświacie otulającej ją w słoneczne popołudnia. Jednak wbrew gorącej nazwie, ogniste piece to chłodne, zacienione labirynty wąwozów wydrążonych w ścianach piaskowca.
I Landscape Arch (wspomniany już wcześniej) grożący zawaleniem w każdej chwili.
Mnogość i różnorodność tutejszych formacji naprawdę budzi podziw i uświadamia, że siły przyrody działają niczym kreatywny artysta, a zarazem precyzyjny, wytrwały rzemieślnik.
Wolfe Ranch:
Choć tereny te pozostawały właściwie niezamieszkałe przez człowieka, jest jedno miejsce przywołujące pamięć o tak nielicznych w tych stronach osadnikach. Mowa o Wolf Ranche. W roku 1888 osiedlił się tu John Wesley Ranch, wraz ze swym synem, Fredem. Silnie zraniony w nogę podczas wojny secesyjnej, musiał zamieszkać w suchym klimacie, gdyż tylko tu miał szansę na uratowanie kończyny. Przybył więc z Ohio do suchej, bezludnej krainy i wybudował maleńki domek oraz zagrodę dla kilku sztuk bydła.
Ojciec z synem żyli tu zupełnie sami przez niemal 10 lat, aż do roku 1906, kiedy sprowadziła się córka Johna, wraz z mężem i dziećmi. Wówczas postawiono nieco większy domek, tym razem z podłogą (wcześniejszy nie posiadał takich luksusów). Po dwóch latach rodzina postanowiła jednak powrócić do Ohio, gdzie John Ranch po 2 latach zmarł. Ranczo sprzedano Tommiemu Larsonowi, ten z kolei przekazał je w ręce niejakiego Marvina Turnbow. Turnbow opracowywał pierwsze mapy geologiczne na obszarze Arches, dlatego domek widniał na nich pierwotnie jako Turnbow Cabin.
Pamięć o początkach tego miejsca przywróciła wnuczka Wolf’a, przybyła tu w roku 1970. Wówczas oryginalne miano, Wolfe Ranch, zostało przywrócone i w takiej formie widnieje na mapach obecnie.
Słońce padało z coraz niższego poziomu, nasze cienie znacznie się wydłużyły. To znak, żeby ruszyć w stronę Delicate Arch. Prowadzi do niego około kilometrowe podejście, z widokami na kolorowe, rozległe przestrzenie. Nie byliśmy oryginalni. Podziwianie zachodu słońca z tą właśnie formacją w tle, wieńczy pobyt większości osób w tym Parku. O przyczynach takiego, a nie innego wyboru nie ma co się rozpisywać. Ciężko sobie odmówić tego widoku, jak bardzo kiczowaty czy oklepany by nie był ;)
A tu jeszcze rzut oka na kulisy. Jak widać każdy szuka najlepszej dla siebie perspektywy. Po tym wieczorze kolejne setki zdjęć Delicate Arch zalały Internet. Jak co dzień…